Kochani, tak jak wczoraj napisałam - mam dla was coś do poczytania ;) oto krótki tekst, który udało mi się stworzyć ostatnimi czasy ... hihihihih, miłego czytania!
P.S. a wczoraj wieczorem była straaaaszna burza!!!
16 września 2008 r. – wtorek

Poznajemy misję, poznajemy Tchébébé i poznajemy ludzi. Tchébébé – duża wioska; maleńkie miasteczko; kolejny niewielki punkt na mapie świata, który tętni życiem od wczesnych godzin rannych. Kiedy idziemy na mszę o 6 rano na ulicy już zaczyna się ruch. Dzieci biegają po „podwórkach”, ganiają opony lub dopiero wybiegają z domów i machają nam; kobiety zamiatają, zaczynają rozpalać w paleniska (trzy kamienie na których stawia się garnek), w których za chwilę zaczną coś gotować; inne ubijają maniok; noszą na głowach ogromne miski z owocami lub wiązki drzewa. Wszyscy na nas patrzą. Niektórzy pozdrawiają po francusku lub w lokalnym języku Kabije. Rano jest przyjemnie chłodno, chociaż wciąż duszno i wilgotno.
Msza zaczyna się w półmroku (ponieważ to pora deszczowa to rano nie mamy słońca – przysłania je mgła, szare niebo zaparowane od gorącej ziemi). Przy świeczce o. Jan wychodzi z zakrystii w towarzystwie ministranta; w kościele jest dość dużo osób, znacznie więcej niż u nas w tygodniu. Teraz na mszy jest spokojniej niż w niedzielę – nie ma chórów, ale jest jedna osoba, która rozpoczyna śpiew, pozostali idą za jej przykładem i wychodzi z tego wspaniała, cicha melodia. To niesamowite, ale ci ludzie – kobiety i mężczyźni, młodzi i starzy - nie mając żadnego wykształcenia muzycznego potrafią śpiewać pięknie i czysto na kilka głosów – szkoda, że nie możecie tego usłyszeć! Podobała mi się niedzielna Eucharystia ze śpiewem i tańcem, z dźwiękiem tamtamów i grzechotek, ale ten tradycyjny śpiew garstki ludzi w tygodniu wydaje nie mieć sobie równych.
Po mszy jest czas powitań i pozdrowień. Wychodzimy z kościoła, stoją już siostry Miarianistki, wokół mieszkańcy – każdy wita każdego. Pytają jak się czujemy, czy dobrze spaliśmy. Bardzo miłe:) potem wracamy na misję pozdrawiając znowu napotkanych ludzi. Z kościoła do nas na misję jest może 200 metrów.
Śniadanie przygotowujemy sobie sami z o. Janem, obiady i kolacje przyrządza kucharz – Jean Baptiste. Wczoraj po śniadaniu wkroczyliśmy do biblioteki i dyskutowaliśmy nad tym, co i jak zrobić – a pracy jest naprawdę dużo… mam nadzieję, że zdążymy do grudnia! Biblioteka jest niewielka, zakurzona, brakuje regałów i stolików. Zamówiliśmy już co trzeba, mamy na to pieniądze z MSZ-tu. Najgorsze – potrzebujemy przynajmniej trzy regały, a okazało się, że pieniędzy mamy raptem na … pół! Taki regał, jaki wymierzyliśmy, z drzewa będzie kosztował około 100 euro… my mamy 100 zł. No nic – będziemy szukali jakiś pieniędzy.
Po obiedzie jest sjesta, od 13 do 15/16. Wczoraj w tym czasie panowie spali, a Kinga i ja wzięłyśmy się za porządki w jadalni:) wyprowadziłyśmy karaluchy z szafki na talerze, wymyłyśmy wszystkie naczynia i poukładałyśmy;)
A dzisiaj przed południem wybraliśmy się na miejscowy targ. Kupiłam japonki za 300 franków CFA (niecałe ½ euro) i materiał na spódnicę za 2000 franków. Wczoraj zamówiłam sobie spódnicę u syna naszego kucharza – uczy się na krawca, została mu jeszcze jedna klasa więc myślę, że uszyje dobrze ;)
No i kupiliśmy lampę naftową za 2500 franków, bo jak wiecie – nie mamy prądu na stałe;) ale można się do tego przyzwyczaić i polubić – nawet jak ojciec włącza generator to chodzę po pokoju z latarką lub świecą.

A na targu towarzyszył nam Richard – dwudziestoletni chłopak, któremu pomaga o. Jan. W tym roku będzie zdawał maturę i chce iść na studia prawnicze do Lomé. Z nim czuliśmy się bezpieczniej bo to jego miasto, zna tu ludzi, wiele nam tłumaczył i opowiadał, pokazał swój dom – no i nie pozwolił, żeby na targu ktoś wziął od nas za dużo pieniędzy! Bo tutaj (jak i w całej Afryce) jak widzą białego to cena zawsze idzie w górę!