Oto kilka zdjęć z tego dnia :)
hihih

Udzielenie chrztu wiąże się z polaniem wodą ... u nas wygląda to trochę inaczej, tu bardziej "niesamowicie" :D

Na zakonczenie obrzędu chrztu dzieci zostały nakryte białą szatką :)





Otóż: każdego dnia na misję przychodzą dzieciaki. Raz więcej, raz mniej. Siedzą pod apatanem, klaszczą, krzyczą, śmieją się. Dzisiaj sobota więc przyszło ich naprawdę sporo i aż prosiło się, żeby coś zrobić :) znalazła się piłka, znalazły się balony! Zaczęliśmy od rzucania piłką i pierwsze lody zostały przełamane :)
potem to już były śmiechy, wrzaski, pokazy tańca, klaskanie i … to co dzieciaki tu wprost uwielbiają – cukierki dla każdego! Były maluchy i starsi. Malce latały i wygłupiały się, a starsze dziewczynki nieco już wstydliwe siedziały i przyglądały się całej zabawie. Na koniec wszyscy z zaciekawieniem wpatrywali się w to jak ja i Kinga robimy pranie, hihihi ;)
No właśnie, pranie … wielka balia, czy miska, wiaderko, trochę proszku i woda, jest tylko jeden kran ,a w nim woda ani gorąca , ani zimna, ale z sam raz.
No a Fabian!!!on był niezwyciężony!!!
Caaaały mokry od tych zabaw, ale miał dla dzieciaków tyyyle siły :)
Jak już Karola pisała bez prądu długo w nocy nie siedzimy. Po kolacji wypijamy herbatkę chwile pogadamy i okazuje się że powoli dopada nas zaraźliwa „przypadłość” ziewanie… potem każdy w swoim pokoju oddaje się w ramiona morfeusza. Ja jestem trochę oporna i nieraz musi on długo na mnie czekać… a to w pamiętniku coś naskrobie, a to poczytam trochę, a nastrój świeczkowy, jest całkiem przyjemny choć dla oczu chyba nie całkiem zdrowy :) i tak czasem już prawie drugi dzień się zaczyna… a rano bladym świtem muzułmańskie śpiewy nas budzą. To znak, że trzeba szybko spać bo jeszcze godzinka, dwie i trzeba będzie wstawać coby na Mszę św. zdążyć …Jak dobrze wstać skoro świt, jutrzenki blask duszkiem pić… muszę Wam powiedzieć , że to wstawanie wczesne jest naprawdę git :) mi się bardzo podoba!
c.d.n.
P.S. a wczoraj wieczorem była straaaaszna burza!!!
16 września 2008 r. – wtorek
Poznajemy misję, poznajemy Tchébébé i poznajemy ludzi. Tchébébé – duża wioska; maleńkie miasteczko; kolejny niewielki punkt na mapie świata, który tętni życiem od wczesnych godzin rannych. Kiedy idziemy na mszę o 6 rano na ulicy już zaczyna się ruch. Dzieci biegają po „podwórkach”, ganiają opony lub dopiero wybiegają z domów i machają nam; kobiety zamiatają, zaczynają rozpalać w paleniska (trzy kamienie na których stawia się garnek), w których za chwilę zaczną coś gotować; inne ubijają maniok; noszą na głowach ogromne miski z owocami lub wiązki drzewa. Wszyscy na nas patrzą. Niektórzy pozdrawiają po francusku lub w lokalnym języku Kabije. Rano jest przyjemnie chłodno, chociaż wciąż duszno i wilgotno.
Msza zaczyna się w półmroku (ponieważ to pora deszczowa to rano nie mamy słońca – przysłania je mgła, szare niebo zaparowane od gorącej ziemi). Przy świeczce o. Jan wychodzi z zakrystii w towarzystwie ministranta; w kościele jest dość dużo osób, znacznie więcej niż u nas w tygodniu. Teraz na mszy jest spokojniej niż w niedzielę – nie ma chórów, ale jest jedna osoba, która rozpoczyna śpiew, pozostali idą za jej przykładem i wychodzi z tego wspaniała, cicha melodia. To niesamowite, ale ci ludzie – kobiety i mężczyźni, młodzi i starzy - nie mając żadnego wykształcenia muzycznego potrafią śpiewać pięknie i czysto na kilka głosów – szkoda, że nie możecie tego usłyszeć! Podobała mi się niedzielna Eucharystia ze śpiewem i tańcem, z dźwiękiem tamtamów i grzechotek, ale ten tradycyjny śpiew garstki ludzi w tygodniu wydaje nie mieć sobie równych.
Po mszy jest czas powitań i pozdrowień. Wychodzimy z kościoła, stoją już siostry Miarianistki, wokół mieszkańcy – każdy wita każdego. Pytają jak się czujemy, czy dobrze spaliśmy. Bardzo miłe:) potem wracamy na misję pozdrawiając znowu napotkanych ludzi. Z kościoła do nas na misję jest może 200 metrów.
Śniadanie przygotowujemy sobie sami z o. Janem, obiady i kolacje przyrządza kucharz – Jean Baptiste. Wczoraj po śniadaniu wkroczyliśmy do biblioteki i dyskutowaliśmy nad tym, co i jak zrobić – a pracy jest naprawdę dużo… mam nadzieję, że zdążymy do grudnia! Biblioteka jest niewielka, zakurzona, brakuje regałów i stolików. Zamówiliśmy już co trzeba, mamy na to pieniądze z MSZ-tu. Najgorsze – potrzebujemy przynajmniej trzy regały, a okazało się, że pieniędzy mamy raptem na … pół! Taki regał, jaki wymierzyliśmy, z drzewa będzie kosztował około 100 euro… my mamy 100 zł. No nic – będziemy szukali jakiś pieniędzy.
Po obiedzie jest sjesta, od 13 do 15/16. Wczoraj w tym czasie panowie spali, a Kinga i ja wzięłyśmy się za porządki w jadalni:) wyprowadziłyśmy karaluchy z szafki na talerze, wymyłyśmy wszystkie naczynia i poukładałyśmy;)
A dzisiaj przed południem wybraliśmy się na miejscowy targ. Kupiłam japonki za 300 franków CFA (niecałe ½ euro) i materiał na spódnicę za 2000 franków. Wczoraj zamówiłam sobie spódnicę u syna naszego kucharza – uczy się na krawca, została mu jeszcze jedna klasa więc myślę, że uszyje dobrze ;)
No i kupiliśmy lampę naftową za 2500 franków, bo jak wiecie – nie mamy prądu na stałe;) ale można się do tego przyzwyczaić i polubić – nawet jak ojciec włącza generator to chodzę po pokoju z latarką lub świecą.
A na targu towarzyszył nam Richard – dwudziestoletni chłopak, któremu pomaga o. Jan. W tym roku będzie zdawał maturę i chce iść na studia prawnicze do Lomé. Z nim czuliśmy się bezpieczniej bo to jego miasto, zna tu ludzi, wiele nam tłumaczył i opowiadał, pokazał swój dom – no i nie pozwolił, żeby na targu ktoś wziął od nas za dużo pieniędzy! Bo tutaj (jak i w całej Afryce) jak widzą białego to cena zawsze idzie w górę!
Jesteśmy… za oknem pada deszcz, pada codziennie i nie ma się co dziwić – trafiliśmy na porę deszczową: jest duszno, wilgotno, aż ciężko się oddycha, ręczniki nie schną, ubrania wilgotnieją…no i jest ciepło – nie gorąco – ciepło, temperatura nie dochodzi nawet do 30 stopni.
Pierwsze chwile w Togo spędziliśmy na wybrzeżu, w stolicy kraju – Lomé. Tutejszy przełożony SMA – Jean Baptiste przyjął nas na dwie noce w Domu Regionalnym. Podróż była długa, ale raczej nie mecząca. No i zyskaliśmy dwie godziny przy zmianie czasu – w Polsce jest teraz 16, a w Togo 14. Pierwszy dzień minął nam na oglądaniu miasta z okien samochodu – jeździliśmy po sklepach, żeby kupić potrzebne rzeczy do biblioteki, jedzenie, moskitiery. Ja zamówiłam sobie skórzane klapki, kupiłam materiał i zamierzam przeznaczyć go na sukienkę ;) a w sobotę przed południem wyruszyliśmy na północ, do naszej wioski przy głównej drodze. Jadąc te 250 km oglądaliśmy krajobrazy, patrzyliśmy na ludzi i nie mogliśmy się nadziwić, że JESTEŚMY !
Czy świat zmienił się po 11 września? Hihihihi ;) trochę tak. 11 września wczesnym rankiem pożegnaliśmy nasze rodziny, przyjaciół; zostawiliśmy nasze domy na 3 miesiące, żeby zamieszkać tutaj – na Misji w Tchébébé.
Jak wygląda Afryka, nasza Afryka? Ziemia jest czerwona, drzewa soczyście zielone, kolorowe kwiaty… domy proste, żeby nie powiedzieć – biedne… kryte liśćmi lub starą blachą, ale ludzie są otwarci i życzliwi.
Jak pachnie Afryka?Afryka pachnie parującą ziemią, trawą, życiem i pracą swoich mieszkańców… Afryka ma słodko – kwaśny zapach, nie do opisania.
To jest nasz trzeci dzień na Czarnym Lądzie, gdzie ziemia ma kolor palonej cegły. Jest niedzielne popołudnie. 0 7 rano mieliśmy Mszę Św. w tutejszym kościele - Kinga uczestniczyła już kiedyś w takiej mszy – my pierwszy raz dlatego też była to dla nas szczególna uroczystość. Msza trwa 2 godziny, ale nie czuć tego czasu; jest dużo radosnego śpiewu, taniec :) przypominają się sceny z filmów, a to po prostu rzeczywistość!
O tylu rzeczach można by tu napisać, ale chyba zostawię trochę miejsca na później, chociaż wiem, że niektórych zjada ciekawość i troska o nas. Następnym razem obiecuję opisać naszą misję, ludzi z którymi jesteśmy. A na razie tyle :)
Nie martwcie się – wszystko jest dobrze!!! Kochamy Was :)